Z życia wzięte

22.10.2003

Wrocław, POLAND

 Do strony głównej

Waldemar Wietrzykowski      kontakt © 2003  net3plus www.net3plus.polhost.pl

"W swoje ręce" czyli historia z życia Pana Filipka - Część 8 (ostatnia)

 

Od kilku lat nastąpił znaczny rozwój przedsiębiorczości w Polsce. Firmy rosły jak grzyby po deszczu. Rozwój handlu można było zobaczyć na każdym większym krzyżowaniu ulic. Ludzie czuli się wolni i ograniczeni tylko zdolnością wyobraźni. Czuli się wspaniale. Aż do czasu. Pewnego razu Pan Filipek zauważył scenę, w której jakiś gość podszedł do handlującej osoby i powiedział: - niech pani się stąd zbiera, tu już jest zabronione handlować.

O, ho, ho! - pomyślał Filipek - już nam znowu ktoś coś zabrania, jak za komuny. A taką wolnością się cieszyliśmy. Znowu ktoś nam zakłada kaganiec na szyję. Znowu Polacy zaczynają tańczyć jak się im zagrywa. W dodatku na obrzeżach miast obcy kapitał zaczął budować wielkie sklepy. 

Pan Filipek poczuł niebezpieczeństwo, tak jak i inni drobniejsi przedsiębiorcy, wytwórcy i handlowcy. I miał rację. Hurtownie, sklepy i współpracujące z nimi drobne zakłady zaczęły upadać. Centra handlowe przejęły cały handel i dyktowały warunki polskim zakładom wytwórczym. Firma, która zamawiała u Pana Filipka garnitury padła, bo tańsze były garnitury sprowadzane z zagranicy. 

Nikt już nie był zainteresowany produkcją krajową. Nie były już modne wybory krajowe, bo drogie. Wszyscy zaczęli handlować sprowadzanymi z zachodu, Chin i Tajwanu tanie tandety. Chociaż z pozoru dobrej jakości, po krótkim chodzeniu w worki na ziemniaki się zamieniały. 

Ludzie początkowo nie chodzili do tych sklepów, bo napawały ich obcością, ale później odwiedzali tłumnie, bo tam taniej. Sami nie wiedzieli, że podrzynają gałąź na której siedzą i siedzi polska gospodarka. Ale nie robili tego tendencyjnie. Robili to z braku pieniędzy. Pan Filipek próbował sam sprzedawać. Ale wyroby sprowadzane, cenami schodziły poniżej ceny materiału, który zakupywał. Bo on używał dobry, nietani materiał i wyprodukowany przez polskie łódzkie zakłady. Myślał, że przeczeka ten trudny czas. Ale miesięczne opłaty na ZUS w ciągu krótkiego czasu wzrosły z 300 do 600 zł. A były też opłaty na kasę chorych, dzierżawiony grunt, prąd, wodę, czynsz za mieszkanie i wyżywienie.

Już na ZUS przestał płacić. Przez jakiś czas myślał, że zapomnieli o nim. Ale gdzie tam. Oni pamiętali i to bardzo dobrze. Po pewnym czasie przysłali do niego decyzję o egzekucji zaległości z tytułu ZUS. Pan Filipek musiał, chcąc czy nie, spłacać zaległości powiększone o koszty egzekucji. 

Jak przychodził Pan Filipek do Urzędu Skarbowego, kazali mu usiąść na krześle i egzekutor rozliczał go z należności wyznaczonych na dzień dzisiejszy, pobierał pieniądze oraz wyznaczał termin następnej spłaty. Ale do należności za ZUS doliczał koszty egzekucji. Liczył na kalkulatorze, nie wiadomo według jakich reguł. Ostatecznie kolejna kwota do zapłaty była coraz większa, aż jęczał Pan Filipek.

- Che, che, che! - a pamiętacie jak szukaliśmy jednego cwaniaka po całej Polsce, mówił egzekutor do innych obecnych w pokoju egzekucji. Dorwaliśmy go, aż w Łodzi i musiał wszystko zapłacić.
- Tak, tak! - jak się Pan dostanie już w nasze ręce to już się nie wywinie - zwrócił się do Filipka. Pan Filipek tłumaczył się, mówił o ciężkiej sytuacji jaką ma w tej chwili.
- Rozumiem, rozumiem - przyjdzie Pan za miesiąc i zapłaci. Nic Panu nie pomoże. Trzeba było trzymać się jak najdalej od działalności gospodarczej - pouczał.

Na dodatek spółdzielnia rozmyśliła się dzierżawić grunt Panu Filipkowi i postanowiła wykorzystać ten teren na budowę domu.

Nic na to Pan nie poradzi. Właściciel wszystko może i już. Pan Filipek zahartowany życiem nie poddawał się. Zasięgał porady prawników, przeczytał cały statut spółdzielni szukając jakiegoś ratunku dla siebie. Napisał o niesprawiedliwości do gazety. Nic na to Pan nie poradzi mówili prawnicy. Nic Pan na to nie poradzi, mówiła redaktorka gazety. Nic na to Pan nie poradzi mówili wszyscy. Wszędzie mu to powtarzali. Sytuacja była bez wyjścia. 

Nawet Pan Filipek podjął kolejną drogę urzędową załatwiając drugie miejsce na swój zakład. Zdobył zgodę na zagospodarowanie innego terenu. Ale wiązałoby się to z dużymi kosztami równoważnymi wybudowaniu drugiego zakładu. Równocześnie głowił się jak wybrnąć z trudności w inny sposób. I okazało się, że był mądrzejszy od wszystkich, których się radził i którzy mu doradzali. Wykorzystał fakt, że nad Zarządem Spółdzielni stoi jeszcze Walne Zgromadzenie Członków Spółdzielni i do nich się zwrócił o pomoc. Ludzie wsparli Pana Filipka i odwołali budowę budynku, zwłaszcza, że nie byli zadowoleni z tego pomysłu zarządu. 

I tak wyglądało branie losu w swoje ręce w przypadku Pana Filipka i sądzę, że takich jak Pan Filipek jest w Polsce wielu Polaków. Jednym się udało, inni walczą ciągle z trudnościami, a jeszcze inni mieli najmniej szczęścia i przepadli bez wieści. 

Waldemar Wietrzykowski

1  2  3  4  5  6  7  8 

Autorzy: Redakcja strony, tekst i rysunki czarno-białe: Waldemar Wietrzykowski, rysunki kolorowe: Roman Wietrzykowski - lat 12